Occident Express

To zaległy wpis. W kwietniu, pod koniec moich czterech miesięcy na urlopie rodzicielskim z Zoe, wybraliśmy się do Londynu. To był dla mnie trudny czas, kilka miesięcy pełnoetatowej opieki nad Zoe mocno mnie wyczerpało psychicznie, miałem zaraz zaczynać nową pracę, pisanie relacji z wyjazdów wypadło mi z głowy. Tymczasem była to wycieczka nietuzinkowa, bowiem z Warszawy do Londynu, i z powrotem, podróżowaliśmy pociągami. Co jakiś czas, przy spotkaniach towarzyskich, Taida opowiada o tym jako o niecodziennej przygodzie, uznałem więc, że warto to opisać póki jeszcze cokolwiek pamiętam.

Ekwipunek

W pierwszą podróż koleją z Zoe wybraliśmy się do Berlina i Poznania gdy miała 7 miesięcy. Zabraliśmy wielkie toboły, nie mieliśmy wózka, tylko chustę, więc wszystkie przesiadki i przejścia nie należały do przyjemnych. Nauczeni poprzednim doświadczeniem, tym razem spakowaliśmy się zupełnie inaczej.

Po pierwsze, zaopatrzyliśmy się w lekki, składany wózek, Babyzen Yoyo. To prawdziwy cud myśli inżynieryjnej, praktyczny, wygodny, trwały, łatwo się rozkłada i składa i po złożeniu zajmuje malutko miejsca. Od miesięcy Zoe korzysta z niego na codzień. Polecamy.

Po drugie, drastycznie ograniczyliśmy bagaż. Wzięliśmy jeden plecak 60 i jeden 35 litrów, zajęte głównie przez ubrania nasze i Zoe. Dla nas kilka zmian, dla Zoe tyle, żeby nie trzeba było prać codziennie plus dwa komplety cieplejszych rzeczy na wierzch. W Londynie było bardzo wietrznie i niezbyt ciepło, zdarzały sie też przelotne deszcze, w wózku Zoe dostawała kocyk oraz przeciwdeszczową pokrywę plecaka. Pieluszek i jedzenia wzięliśmy minimum, na jeden dzień - jesteśmy cały czas w cywilizacji, więc można je kupić. Niczego nam podczas wyjazdu nie zabrakło.

Nostalgia

Wózek z Zoe na tle Barbican

Ten wyjazd wziął się z nostalgii za miastem, w którym spędziłem większość dorosłego życia. Narrow Street, którą przez lata codziennie chodziłem do pracy. Barbican, gdzie chciałem mieszkać i chodzić na koncerty. Langdon Hills, gdzie mieszkałem i chodziłem do rezerwatu podziwiać panoramę z Londynem w tle. Covent Garden, Tottenham Court Road, Angel, Camden Town, Brixton, Greenwich, Canary Wharf, Shoreditch, Cocktail Trading Company. Przyjaciele. I Alex - choć jego narzeczona jest absolutnie przeciwna kontaktom z byłymi, więc tu się nie udało.

Spędziliśmy kilka miłych dni u Linh i Chi Langa w Dulwich Village. Spotkałem się z Piotrkiem i z Bartkiem. Z Dorotą i jej rodziną przespacerowaliśmy się po Greenwich Park. Przenocowaliśmy u Moniki i Tomka. Zjedliśmy kolację z Marcinem i rodziną. Nie udało się zobaczyć z Poredami oraz z Ewą i Edim, rozminęliśmy się też z Olą i Irwinem. Myślałem o zwołaniu Old BAML Gits, ale ostatecznie uznałem, że towarzysko ten wyjazd jest już wystarczająco nasycony.

Na Canary Wharf główne wejście do 5 North Colonnade zamknięte. Za to w ogródku w Langdon Hills wciąż rosną i czereśnia, i juka.

Kłopoty

Spotkały nas dwie niemiłem niespodzianki. Pierwsz to COVID Tomka, u którego mieszkaliśmy. Nie zaraziliśmy się, ale wykaszaniło się nam przez to spotkanie z Poredami, musieliśmy też wydać setki funtów na nieplanowane komercyjne noclegi. Wylądowaliśmy na Barbican, więc nawet nie byłem zły.

Druga to praca Taidy: po pierwsze, dostała jeden dzień zamiast trzech, więc zobaczyła mniej Londynu niż mieliśmy nadzieję, a ja więcej byłem sam z Zoe. Po drugie, okazało się, że prowadzenie spotkań z pociągów, przez połączenie 4G które zrywa co chwila, to słaby pomysł. Moja wina, rekomendacje urlopowe dawałem Taidzie na podstawie moich doświadczeń z klepaniem kodu podczas jazdy pociągiem. Ostatecznie tak sie zestresowała, że nie mogła spać i zdecydowaliśmy się wracać dzień wcześniej, żeby ważne spotkania mogła prowadzić już z domu.

Pociągi

Gdy w grudniu zeszłego roku jechaliśmy pociągiem do Berlina, Zoe przeleżała prawie całą drogę na siedzeniu. Teraz było trudniej, bo od kilku tygodni poruszała się na czworakach i było to coś, co absolutnie musiała robić, cały czas, nie było dyskusji. Jak pociągiem rzucało, to uderzała głową w metalowe wsporniki foteli, płakała. Najbezpieczniej jest w wagonach restauracyjnych, tam, gdzie są stojące bary i sporo miejsca na podłodze. Stare, niemieckie ICE, kursujące między Kolonią a Brukselą, sprawdzało się tu lepiej niż to nowsze, na odcinku Berlin-Kolonia. Rowerownie też były spoko, zwłaszcza puste. Gdy były rowery, Zoe macała łańcuchy, no i wszystko uświnione.

Dlaczego w ogóle te pociągi? Nie chodzi nawet o to, że jakoś je szczególnie kocham, ale traktuję wspieranie kolei jako mój drobny wkład w ratowanie świata przed katastrofą klimatyczną. Pociągi mają kilka istotnych przewag nad samolotami: usytuowanie dworców w centrach miast a nie na ich peryferiach, widoki (wiem, dyskusyjne), swobodę poruszania się po wnętrznu, przestrzeń do czworakowania dla dziecka. Cały bagaż jest dostępny. Internet. Nie zatyka uszu przy lądowaniu. Z drugiej strony, podróż trwa długo - Warszawa-Londyn to dwa dni - i kosztuje majątek.

Gamba

W lutym zacząłem się uczyć gry na violi da gamba. To niszowy instrument, trudno zdobyć. Wiolę szczęśliwie udało mi się wypożyczyć z kolekcji Związku Polskich Artystów Lutników, ale smyczka już nie mieli. Nauczyciel polecił mi lutnika, który robił jego wiolę, Valentina Oelmüllera z Poczdamu, a jako że podczas tej wycieczki byliśmy po sąsiedzku, w Berlinie, była okazja odwiedzić jego pracownię.

W chłodny i deszczowy dzień pojechaliśmy z Magdą i z Zoe do Poczdamu. Miałem za sobą niecałe trzy miesiące nauki, przećwiczone dwie etiudki ze zbioru pani Carol Herman, problemy z artykulacją, trafianiem we właściwą strunę, wybrzmieniem na progach - ogólnie byłem mocno początkujący (wciąż jestem). Wiola i smyczki Valentina kompletnie mnie wywaliły z butów. Głęboki rezonans, struny brzmiały na progach, pomimo siedmiu strun nie miałem problem z grą na właściwej. Przez dwadzieścia minut męczyłem etiudę Smooth As Silk, zachwycając się wibracjami wioli, jej responsywnością, czuciem struny przez włosie smyczka, brzmieniem pomieszczenia.

Mam teraz dwa smyczki Valentina. Może w przyszłym roku porozmawiam z nim o wioli.

23/09/2023