Pnącza obcięte na poziomie pierwszego piętra, w galerii nie ma już obrazów. Wejście przez kurtynę dymu papierosowego, który czuć też wewnątrz, nawet na drugim piętrze. Harsz się zmienił.
Przede wszystkim jest Zoe. Zaczęła chodzić, tuż przed wyjazdem dostała swoją pierwszą parę butów, ale większość czasu gania boso po schodach w górę i w dół (głównie w dół). Zbiera żwirek na ścieżce i kamyki na ulicy. Jak w Siódmym Lesie, budzi zachwyt (ksywy “Cud”, “Gwiazdeczka”), ale też wymaga stałej opieki, więc raz na praktyki chodzi Taida, raz ja, bez ustalonego harmonogramu, zależnie od samopoczucia.
Prócz posiłków mam dwa w miarę stałe punkty programu: gambę i jezioro.
Chciałem wziąć rowery, ale stanąwszy przed wyborem między nimi a gambą, postawiłem na tę drugą, więc codziennie po obiedzie siadam na trzy kwadranse i ćwiczę etiudy ze zbioru pani Carol Herman. Rozczytałem całe Double Duty.
Wieczorami, po medytacji, jest już ciemno, a ja odbywam trening stoicki: wskakuję do jeziora. Woda jest dość ciepła, ale i tak jak oszalały młócę przez minutę rękami i nogami żeby się rozgrzać. Kolejne pięć minut pływam sobie tam i z powrotem, a potem się męczę i wychodzę.
Joga jakoś na dalszym planie. Grupa jest niewielka, częściowo znajomi nauczycielki, śmichy-chichy podczas praktyki, sympatycznie, ale trudniej się skoncentrować na tym, co się dzieje w ciele. Mało warsztatu ashtangowego, za to hatha na rozluźnianie i wzmacnianie. Jestem jednym z bardziej doświadczonych joginów na tym wyjeździe, dziwne to.
Dziwny jest dotyk, czuły i nie-erotyczny. Poddaję się Lomi Lomi Nui w intencji nadchodzącej prezentacji, którą mam przedstawić w pracy.
Harsz się zmienił. Ja się zmieniłem. Jedzenie niby to samo, pyszne, ale jelito grube nie jest szczęśliwe, coś w nim zalega przez cały pobyt.