Deszcz i katar na Górze Parkowej

Do Krynicy pojechałem przede wszystkim towarzysko, po drugie, żeby nie siedzieć w Warszawie. Liczyłem też trochę na narty, ale nie robiłem sobie większych nadziei, bo teraz w dzień zajmuję się Zoe, Taida zaś pracuje. Narty mogłyby nawet wyjść, bo oświetlone stoki działają do 21, ale rozłożyła mnie choroba. Jeździłem raptem kilka godzin, na Jaworzynie Krynickiej, w deszczu, i nie wspominam tego miło. Poczyniłem natomiast pewne obserwacje na temat miasta, i nimi się tu podzielę.

Krynica piękna nie jest. Pijalnia wód to pewne kuriozum - pierwsze skojarzenie to dworzec kolejowy, na jednym końcu odbywają się imprezy masowe, ale w pasażu przy wejściach są też piękne rośliny tropikalne. Architektura uzdrowiskowa z początków XX wieku ma swój urok i jest jej tu trochę - drewniane wille w centrum, domy zdrojowe stary i nowy, willa Patria - w większości ginie jednak w szumie szyldozy. Reklamy karczm góralskich, kuligów, alarmów i monitoringu, atakują ze wszech stron. Architektura wartościowa rozrzedzona jest też budowlami bardzo nieciekawymi, a część zabytków jest w niezbyt dobrym stanie: z Patrii i nowego domu zdrojowego lecą tynki.

Odnowiona została stacja kolejki linowo-torowej na Górę Parkową oraz restauracja na górze. Bardzo podkreślono przy tym latotrzydziestość tych budowli, do tego stopnia, że w poczekalni kolejki na ekranach wyświetlają się scenki z życia kurortu w tym okresie, zaś cały czas jazdy pod górę oraz z góry umila narrator zwracający się do “drogich wizytatorów” z koszmarną archaizującą manierą - Taidzie się to bardzo podobało, dla mnie było nieznośne. Lubię retro, o ile mogę je przyjmować na własnych warunkach, nie podawane łopatą w anturażu wesołomiasteczkowym.

Z restauracją Parkową wiąże się jeszcze zabawna historia: podczas wyjazdu chodziliśmy sobie na obiady do różnych knajp, pierwszego zaś popołudnia postanowiliśmy zajść do Parkowej, bo wedle Google Maps to tylko 20 minut spacerem od naszej kwatery. Co prawda OpenStreetMap nie pokazywał ścieżki, którą Google chciał nas prowadzić, ale nie zniechęciło nas to zbytnio, jak i nie zbiła nas z tropu pani z restauracji, która wspominała coś o spacerze serpentynami. Po kilkudziesięciu metrach Google kazał skręcić w las i odtąd szliśmy pod górę w śniego. Co prawda były wydeptane jakieś ślady, ale po jakimś czasie rozrzedziły się i zaczęły podążać w dół, podczas, gdy myśmy chcieli w górę. Szedłem ze śpiącą Zoe, miałem dobre buty i było ok, część wycieczki natomiast miała mokro w butach i głośno wyrażała niezdowolenie. Na miejsce dotarliśmy po godzinie i rozwiesiliśmy mokre skarpety przy eleganckich stolikach i porcelanowych dekoracjach.

27/02/2023